Piątkowy finał finałów minął ekscytująco, mimo że pojawiły się te same trzy koncerty fortepianowe co poprzedniego dnia. Czy to przypadek, czy wynik zbieżności gustów zakwalifikowanych solistów?

    Wieczorne przesłuchania rozpoczął Carter Johnson. Kanadyjczyk wybrał Koncert fortepianowy Grażyny Bacewicz, utwór napisany na setną rocznicę śmierci Fryderyka Chopina. Choć utrzymany w całości w gęstej fakturze późnoromantycznej, próżno szukać w nim cytatów czy innych odniesień do muzyki genialnego Polaka. Jeśli zaś chodzi o stopień złożoności i kreatywnego przetwarzania materiału ludowego, może równać się jedynie z Koncertem na orkiestrę Witolda Lutosławskiego. Po dynamicznym programie drugiego etapu, Kanadyjczyk pozostał w podobnym klimacie – widać, że to jego estetyka, co zaowocowało wykonaniem niezwykle dramatycznym, ze ścierającymi się opozycjami liryzmu i patosu. Nawet środkowe Andante, nokturnowe w charakterze, rozdzierały groźnie brzmiące interwencje blachy, a tremolando smyczków dodawało niepokoju. Gra Johnsona zdecydowanie zyskiwała przy przezroczystej fakturze akompaniamentu, inaczej – dźwięk ginął pod naporem tutti orkiestry prowadzonej przez Tomasza Chmiela. Tempa zostały dobrane adekwatnie, podkręcając spiralę permanentnego napięcia.

    Dobrze się złożyło, że dwójka pianistów postawiła na Koncert fortepianowy a-moll op. 17 Ignacego Jana Paderewskiego – interpretacje Krzysztofa Kozłowskiego i Martyny Kubik były tak różne, jak różne ich estradowe osobowości. On – skory do eksperymentów i sięgania po propozycje bardziej awangardowe. Ona – romantyczna i rozmiłowana w repertuarze pełnym poetyckiego liryzmu. O ile dla niej Paderewski był wyborem oczywistym, o tyle po Kozłowskim można by się prędzej spodziewać prezentacji Koncertu Bacewicz. Czyżby chciał w ten sposób rozszerzyć swoje image? Jedno jest pewne – Kubik wydobyła więcej czaru, on grał mechanicznie, raczej odgrywał niż grał. W Koncercie Paderewskiego, cenionym przez takich wirtuozów jak Piotr Paleczny, Ian Hobson czy Dang Thai Son, znajdują się ponadto liczne odniesienia do polskich tańców (mazur w pierwszej części) i bezpretensjonalna kantylena (przywodząca na myśl dumkę Romanza). W tym także Martyna Kubik górowała, jej delikatne rubato nadawało całości blasku dawnej pianistyki. Finał, pełen wirtuozowskich pasaży nieco przerósł warszawianina – przeszarżował tempo i nie obyło się bez potknięć. Katowiczanka ostrożniej, pozwoliła złapać oddech orkiestrze z pożytkiem dla muzyki. Koncert znalazł w końcu odpowiednią wykonawczynię, która podkreśliła piękno tej jednej z najpopularniejszych kompozycji Paderewskiego.

    Zupełnie inaczej, bo jak niechciane dziecko traktuje się I Koncert fortepianowy g-moll op. 43 Ludomira Różyckiego, również pozostała twórczość tego przedstawiciela Młodej Polski sytuuje się na uboczu głównego nurtu. Findesieclowa emfaza, zaawansowana harmonika i mało czytelna struktura tematów zniechęca do sięgania po to dzieło. Wersja Rusłana Kozakova mocno podkreślała związki Koncertu z tradycją Czajkowskiego i Rachmaninowa – solidne forte, ciemna barwa pasowały tu jak ulał. Pomimo symfonicznego charakteru i wtopienia fortepianu w tkankę zespołu odnosiło się chwilami wrażenie, że Kazakov jest zupełnie obok. Podawane przez niego tempa różniły się od tych nadawanych przez dyrygenta, Massimiliano Caldiego i na odwrót.

    Parę słów należy się samej orkiestrze. Muzykom Filharmonii Podkarpackiej prowadzonym przez dwóch dyrygentów – Tomasza Chmiela i Massimiliano Caldiego – nie przypadło proste zadanie – zgodnie z regulaminem wybór utworów do finałowych przesłuchań był nad wyraz szeroki: od najwcześniejszych – Lessla i Dobrzyńskiego, przez prawie zupełnie niegrywane Krogulskiego czy Melcera-Szczawińskiego aż po Malawskiego. Ostateczny zestaw Bacewicz-Paderewski-Różycki wykonali rzetelnie, a wszelkie nieczystości są wybaczalne – czasu nie było zbyt wiele. Dziwiła jedynie redukcja składu kwintetu smyczkowego; w sumie dziesięcioro pierwszych i drugich skrzypiec przy ogromnej baterii perkusji nie miało prawa w pełni zabrzmieć.

    Zwieńczenie konkursu koncertem z orkiestrą jest nie lada trudnością. Pierwsze spotkanie z nieznanym zespołem na krótkiej próbie tego samego dnia niekoniecznie skutkuje wykonaniem wybitnym. To raczej sprawdzian wytrzymałości na stres i zdolności adaptacyjnych instrumentalisty – w końcu młodym wirtuozom przyjdzie później występować w różnych okolicznościach. W Rzeszowie test zdany z wynikiem bardzo dobrym.

Autor: Bartosz Witkowski